Czyżby maleńki Sopot i wielki Nowy Jork miały tyle wspólnego?

„Trójmiasto, twór o skomplikowanej historii, łączy hanzeatycki Gdańsk, nowoczesną, z nagła wyrosłą Gdynią i wypoczynkowy Sopot. To ostatnie miasto, najmniejsze miasto w Polsce zarządzane nie przez burmistrza, a prezydenta, mieszczące najdłuższe drewniane molo w Europie, jawi się w naszej wyobraźni jako miejsce, w którym się nie jest-w bywa, dłużej zakotwicza się tylko na urlop. Kurort, dawniej świetny, dziś przygasły, który nie istnieje dla wczasowiczów. Jaką historię może opowiedzieć Sopot w porównaniu z Gdańskiem czy Gdynią?

Użyłam sformułowania „opowiedzieć historię”, żeby zaakcentować tu użycie modusu relacji uczestników historii miasta. W takim rozumieniu mieszkańcy to depozytariusze pamięci, którzy zarazem tworzą historię miasta i ją wypowiadają. Opowiadanie historii miejsca jest, jako czynność nieprzerwana, niezakończona, a zarazem aktem ewokowania jego przeszłości, unaocznienia jej i ożywienia, jak tez sposobem na podtrzymywanie ciągłości trwania. Relacje świadków, możliwie najmniej oczyszczone czy literacko obrobione (weźmy pod uwagę, że oczyszcza i przekształca sama sentymentalizująca i gładząca pamięć), mają piętno wiarygodności. Zgadzamy się zrezygnować z obiektywizmu badacza, z panoramy na rzecz szczegółu i prawdy emocji, jaka gwarantuje uczestnictwo. Poznajemy miejsce od strony obyczaju, codzienności lub niecodzienności, ale bez pretensji, że przeważnie oferuje się nam cichutką nutę drobiazgów 9a może ich przykuwającą urodę?) zamiast zgiełku wielkich spraw. Właśnie w taki sposób przeszłości Sopotu przyjrzały się dwie autorki: Barbara Caillot i Aleksandra Karkowska.

Trójmiasto ma szczęście do podobnych niszowych a efektownych publikacji, dość wspomnieć „Pana Nowoczesnego” czy „Gdańskie wędrówki kota Antoniego”. Warto tez nadmienić, że autorki wypróbowały już formułę, jaką ma „Mewa na patyku”, tworząc książki takie, jak „Banany z cukru pudru” czy „Na Giewont się patrzy”.

„Mewa na patyku” jest więc książką paradoksalną. Historie sopocian, naznaczone wielką Historią, wlane zostały w formę pozornie lekką i albumowo niezobowiązującą. Skondensowane przez autorki do rozmaitej długości cytatów o mówionej składni, do wyimków gęstych od emocji i szczegółów, opatrzone zdjęciami i fotografiami rozmaitych „papierów z epoki”, jak karta wędkarska, spis mienia, gazetowa reklama.

Roland Barthes zwrócił uwagę, że zdjęcie zwyczajnie zaświadcza, że przeszłość miała miejsce. Tu, bez retuszu i manipulacji (chyba, że manipulacją nazwiemy akty wyboru), na zdjęciach uobecnia się przeszłość miasta. Wyjęte z domowych zbiorów, zdjęcia te nie ratują pamięci o poszczególnych ludziach, ale wciąż są świadectwem bujnego życia.

Czytelnikom picturebooków nie trzeba uświadamiać znaczenia proporcji druku do bieli kartki, a taki właśnie uważny, nastawiony na zmiany optyki odbiór zaprojektowały tu autorki. Nie zagłębiamy się w nazwiska i biogramy mieszkańców. Naprzemiennie dotykamy fragmentu (poruszając się między niemal boleśnie ujmującymi szczegółami, jak ocalałe drzewo wyznaczające orientację w zrujnowanym przez wojnę terenie, radio zabierające w PRL-u w świat i sączące kuszącą powolutku reżim Wolna Europę, śledzie nasze powszednie, tran i buty przed pierwszą komunią malowane farbą olejną na biało) i oglądamy panoramiczne falowanie czasu na przestrzeni kilku zdań (przechodzimy od sielskiego przedwojnia, przez upiorny czas okupacji, do zawieruchy relokacji po wojnie).

Poznajemy Sopot jako miejsce różnorakiego, dobrego i niedobrego ruchu. Dzięki wspomnieniom w cudownie skondensowanych zdaniach ożywa wypoczynkowy blichtr przedwojenny i próżność kurortu, sukienki, tańce, morskie kąpiele, wata cukrowa. Ale uobecnia się nam też niemieckość, lwowskość, warszawskość, kaszubskość – przez wojnę mieszające się ze sobą na przestrzeni niewielkiego miasta, z którego w tragiczny sposób, w cierpieniu i krzywdzie, jednych ubyło, innych w cudzie ocalenia – przybyło. Widzimy powroty do domu, do mebli, zabawek, ogrodów i ulic, ale mamy tez migawki z przesiedleń, gdzie w jednym okrutnym zdaniu nie wprost ujawnia się powojenna polityka wobec autochtonów – przyznanie się w szkole do pochodzenia powoduje zniknięcie dziecka wraz z rodziną, i oczywiście nie wolno pytać, co się stało.

Dzięki takiemu charakterowi książki, czyli wsłuchaniu się w historie mieszkańców, udało się coś pięknego: próba uchwycenia charakteru miejsca. Mottem całości jest zdanie jednego z mieszkańców: „tu każdy był obcy i każdy był swój”. Czyżby maleńki Sopot i wielki Nowy Jork miały tyle wspólnego? I czy można w ogóle sobie wyobrazić piękniejszą formułę opisującą miasto?”

Alicja Szyguła,
blog W Nieparyżu, kwartalnik Ryms
luty 2019