„Marsz, marsz Batory”, czyli elementarz emocji

„Staram się nie być sentymentalny. Chyba ulegam stereotypom, z którymi zresztą sam na co dzień walczę, ale po prostu czuję, że facetowi w tym wieku już raczej nie wypada. A jednak czasami się zagapię, nie zareaguję w porę i wzruszenie pojawi się bliżej, niż bym sobie tego życzył. Jest i nic już nie można na to poradzić.

Książki duetu Barbara Caillot  i Aleksandra Karkowska mnie wzruszają. Najpierw były „Banany z cukru pudru” opowieść o warszawskiej Sadybie, potem stworzone na Podhalu „Na Giewont się patrzy”, następnie sopocka „Mewa na patyku”, a teraz powstała historia o transatlantyku „Batory”.

Wszystkie sentymentalne z założenia, bo napisane w kluczu „ocalić od zapomnienia”. Są poruszające na swój sposób, a ten sposób jest prosty – opowiedzieć pewną historię, ale prawdziwie, słowami świadków, przywołując ich własne przeżycia. Póki świadkowie jeszcze żyją, póki można coś dla nas uratować z ich wspomnień. To wielki wyścig z czasem, bo każdego dnia odchodzą kolejni, którzy mieliby coś do opowiedzenia. Teksty są krótkie, z wielu godzin wywiadów ze swoimi rozmówczyniami i rozmówcami, autorki wybierają zawsze te, które poruszają najbardziej, są esencją opowieści. Czasami jest to jedno zdanie, dosłownie kilka słów. Uderza ich prostota i autentyczność, niekoniecznie zawierają wielkie życiowe mądrości, ale zawsze wyrażają prawdziwe emocje. Trzeba przyznać, że panie wykazują się wielkim wyczuciem i wrażliwością i wybierając wspomnienia bardzo umiejętnie uciekają od banału. Ich książki są trochę jak elementarze z dawnych lat, w których proste, ale ważkie treści, pozostają na długo w pamięci.

Książki są ładne, ich estetyka nie jest nachalna, wręcz przeciwnie, wyróżniają się w tym względzie subtelnością i powściągliwością A przecież jest w nich mnóstwo fotografii i łatwo byłoby zamienić je w albumy z podpisami, jakich wiele. Ale powstały efekt to jednak historie ilustrowane fotografiami, a nie na odwrót.

Historia w „Marsz, marsz Batory” to nie tylko opowieść o fascynującej podróży, ale także o opuszczeniu rodzinnego domu, ojczyzny, a potem o trudnych początkach w obcym kraju. Jest to więc książka o emigracji. Zupełnie apolityczne przypomnienie, że był to los wielu naszych rodaków. Że i oni łodzią, co prawda ogromną i mocną, ale mimo wszystko jednak łodzią, przeprawiali się przez wielką wodę w poszukiwaniu bezpieczeństwa, a niejednokrotnie „tylko” lepszego życia. Że czasami dla tego lepszego życia dużo ryzykowali.

Spośród wielu cudownych fotografii zebranych w książce jedno zdaje się ilustrować to wyjątkowo trafnie. To zdjęcie dużej kilkunastoosobowej rodziny stłoczonej w kajucie statku. Nikt tu się nie śmieje, ani mężczyzna na pierwszym planie (najwyraźniej głowa rodziny), ani nawet małe dzieci. Nie ma tu beztroski, nie ma ekscytacji podróżą. Jest za to niepokój i ogromne napięcie. Widziałem w ostatnich latach dużo takich zdjęć, zdjęć ludzi w łodzi czekających w strachu i niepewności na to, co czeka ich na obcym brzegu”.

Mariusz Koperski, pisarz
11 grudnia 2019